System nauczania kluczowych przedmiotów maturalnych: języka polskiego, matematyki i języka angielskiego wymagają reformy. Model szkatułkowy jako metoda nauczania języka ojczystego poniósł sromotną porażkę już na początku lat 90-tych, w momencie pojawienia się w księgarniach pierwszych syntez epok literackich i ściąg ze streszczeniami lektur. Matematyka musi przeobrazić się w przedmiot codziennego użytku, utylitarny a nie abstrakcyjny służący wyłącznie do „zamęczania” umysłów uczniów. Podobnie sposób nauczania języka angielskiego a raczej gramatyki niezrozumiałej dla samych Anglików wymaga reformy. Jego celem powinno być wychowywanie uczniów na Polaków potrafiących w języku obcym opowiadać o kulturze swoich ojców a nie umacniać w nich kompleksy przed kulturą anglosaską.
Nauczyciele i uczniowie sprawiają wrażenie, jakby stali odwróceni tyłem do szkoły. Jest to miejsce, gdzie nikt nikogo nie słucha. Pierwsi wierzą w swoją pracę i nauczane treści, chcą wykonywać swoje obowiązki jak najlepiej, drudzy przychodzą na zajęcia, traktując je niczym zło konieczne, czując się ignorowani i wciągani siłą w życie bez internetu.
Język polski niekochany
Uczeń polski czeka w szkole na tłumaczenie mu współczesności, w jakiej wyrasta. Cofany do „prehistorii” literackiej, gdzie nie odnajduje wskazówek pomocnych mu zrozumieć samego siebie, buntuje się lub wyłącza.
Podręczniki do języka polskiego stanowią zbiory dzieł, których nic ze sobą nie łączy w szkole podstawowej, w szkole średniej epoka literacka, ale też niezrozumiały dla ucznia język staropolski. Programy nauczania są siermiężnie skomponowanym kolażem przypominającym tablicę korkową, na której przed ostatnie 75 lat ktoś wciąż przylepia nowe fiszki z napisem: „to jest najważniejsze”, „to też jest ważne”, „bez tego nie można”, „to musi być”, „zbliża się rocznica tego…”, „uczmy dzieci tamtego” itd. Mozaika stylów i tematyki porażająca różnorodnością świeci w oczy uczniom i rodzicom znakiem zapytania o cel kształcenia: „Jaki efekt chcemy uzyskać?”, „Jakiego Polaka zamierzamy uznać za gotowego do udziału w życiu społecznym?” Tego raczej nie wie nikt.
Uczniowie nie wiedzą, po co czytają, analizują, piszą ćwiczenia itd. „Żeby się wzbogacać wewnętrznie” – pada odpowiedź. „Ale po co czytać jakieś stare książki, skoro nie rozumiemy współczesności?”. Wyjaśnienie typu: „Każdy wykształcony Polak powinien to znać!” – już nie wystarcza, nie dociera i nie przekonuje.

Metoda kształcenia literackiego w oparciu o analizę bogatej listy dzieł i kanon lektur zdewaluował się. Absolwenci sprzed wielu lat, gdy podręczniki do języka polskiego zajmowały połowę miejsca w tornistrach, przecierają oczy ze zdumienia, widząc streszczenia i opracowania. To niemożliwe, że tak się męczyli na zajęciach, skoro np. historię literatury z jej najważniejszymi cechami można opisać na dziesięciu stronach?! Ba, najtrudniejsze lektury można streścić na dwóch, trzech stronach opracowania. „Dlaczego więc mieli tyle ocen niedostatecznych z języka polskiego?”
Idący dawniej na zajęcia z lekturą uczniowie byli przerażeni, bo czekał ich „horror”: ocena niedostateczna z kartkówki o lekturze, na kolejnych taka sama ocena z zadania domowego – bo jak napisać, skoro się nie czytało(?), tydzień później niedostateczny z odpowiedzi ustnej z lektury i kilka kolejnych tygodni czekania na ocenę ndst z wypracowania klasowego, na którym trzeba było streścić wybrane wątki lektury. „Chryste, Panie, gdybyśmy mieli wtedy takie streszczenia, jakie mają dzisiaj uczniowie, to nikt by się nie stresował i mielibyśmy same piątki!” – reagują. Następnie zerkają do dzienników elektronicznych i ze zdziwieniem stwierdzają, że ich dzieci oraz wnuki pomimo dostępu do świetnych i krótkich streszczeń, mają tyle samo jedynek, ile oni kiedyś mieli.
Nic się nie zmieniło w podejściu szkoły do obowiązku czytania lektur. Czas się zatrzymał? Dawniej uczniowie nie czytali lektur i przechodzili z klasy do klasy. Dzisiaj jest tak samo. Czy nie warto tego przemyśleć, rezygnując z hipokryzji systemu? Czyta, nie czyta, idzie dalej: dokąd taka zasada lub brak zasad prowadzi?
Idea kształcenia samouków czytających w domu i oceniania uczniów została zweryfikowana negatywnie przez nowoczesność. Szkoła ma konkurencję w postaci internetu. Tam uczniowie muszą walczyć ze światem wirtualnym, kreując w nim swoje miejsce, nie na podwórku jak dawniej, i nie mogą leżeć bezczynnie na kanapach wtopieni w obce przestrzenie sprzed wieków. Jak pokazują kolejne badania Biblioteki Narodowej, niewielki procent Polaków czyta książki. Największą grupę stanowią mimo wszystko uczniowie młodszych klas, którym po prostu każe się czytać a rodzice tego pilnują. Jakkolwiek w szkołach średnich lektury czyta 5-6%, 2-3% czyta streszczenia, pozostali nie czytają i nie reagują na obowiązek czytelnictwa wg zasady selekcji: „co powstało przed facebookiem, nie jest warte poznawania”.
Mamy blisko 60-70% maturzystów z ocenami dopuszczającymi i dostatecznymi, którzy posiadają szczątkową wiedzę o literaturze staropolskiej, kojarząc ją głównie z kilkoma archaizmami z „Bogurodzicy”. Znają tylko ze słyszenia Mickiewicza, bo nigdy nie czytali nawet streszczenia „Dziadów” czy „Pana Tadeusza” a „Tango” (1964) Mrożka uważają za najnowszy dramat współczesny. Mają poważne problemy z czytaniem i komunikacją, bo z reguły nie wypowiadali się na zajęciach, gdyż nie rozumieli omawianej na języku polskim literatury staropolskiej, oświeceniowej i XIX-wiecznej a ponadto: „Przecież jesteśmy Polakami i znamy język polski, więc czego się uczyć?”.
Nauczanie języka polskiego przypomina przeciąganie liny, siłowanie się dwóch stron stojących do siebie tyłem. Nauczyciele muszą robić swoje, realizując program powstały przed 75 laty (z drobnymi zmianami) a uczniowie nie zamierzają czytać przestarzałych lektur, zamykając sobie w ten sposób drogę do lepszych ocen i satysfakcji z pracy szkolnej. Sytuację patową może przerwać tylko reforma jakościowa.
Należałoby się skupić na odrzuceniu podręczników, zamieniając je na karty pracy, najlepiej w formie elektronicznej online, a także na rezygnacji z poznawania arcydzieł książkowych sprzed 100-200 lat na rzecz filmu współczesnego bliskiemu uczniowi – także sfilmowanych arcydzieł. Czy to oznacza, że mamy zrezygnować z uznanych książkowych arcydzieł narodowych? W formie literatury czytanej owszem: wszak nikt ich nie czyta i pasjami nie zgłębia, „Słowacki nikogo dzisiaj (i dawniej – „Ferdydurke”) nie zachwyca”. Zresztą Słowacki razem z Mickiewiczem buntowali się przeciwko ludziom oświecenia: „bez serc, bez ducha” i z pewnością siedząc w ławach szkolnych XXI w., też nie czytaliby niczego starszego niż napisane po 2010 r.
Szkoła przypomina wielki plac, na którym widać ludzi (strajk 2019) zaniepokojonych jej stanem i przyszłością, ale stojący zwróceni są do niej tyłem. Nie rozmawiają ze sobą. Jedni boją się obalać pomniki, drudzy nie mają pojęcia czym ewentualnie zastąpić lektury sprzed wieków.
Matematyka poza czasem
W programie TV poświęconym edukacji znany piosenkarzy stwierdził na wizji: „Mam 47 lat i wciąż czekam chwili, gdy będę potrzebował wiedzy o logarytmach i trygonometrii. Po co w ogóle to jest?”. No właśnie, po co? Specjaliści z MEN (?) tak bardzo boją się cokolwiek wykreślić z programów? Może nie wiemy wszystkiego, że np. matematyka jest niczym system naczyń połączonych i jeśli nie nauczymy ucznia logarytmów, to nie zrozumie rachunku różniczkowego, a jak wyrzucimy całki, to uczeń nie będzie w stanie obliczać pól brył lub ich wycinków? No to nie, nie wycinajmy nic. Społeczeństwo za dużo straci, będziemy bez tych działów tacy zacofani jak polonista, który przeanalizował z uczniami 23 lektury, 10 ponad program, ale podczas pożegnania z maturzystami żałował, było mu bardzo przykro, bo nie zdążył jeszcze omówić „Mistrza i Małgorzaty”. No, świat się zawili! Dlatego co rząd, to zmiany, dokładanie jednej, zabieranie drugiej lektury, działu matematyki itd.
Programy nauczania języka polskiego i matematyki przypominają tygiel, w którym doktorzy Venkman i Stantz (film: „Pogromcy duchów”, 1984) zamknęli złapane duchy. Jeśli przez przypadek otworzą go, duchy uciekną i zagrożą ludzkości, zniszczą wszechświat!
Zmiany w matematyce muszą również przybrać formę praktyczną. Z badań NIK (2015-2017) wynika, że 46% uczniów szkół średnich miało oceny dopuszczające na koniec roku szkolnego. Oznacza to, iż niemal połowa uczniów „nie łapie” podstaw matematyki na poziomie 30%. Ponieważ ocena dopuszczająca jest stawiana w wielu szkołach już od średniej 1,50, aż strach pomyśleć, jaki faktycznie jest stan wiedzy matematycznej u przeciętnego Polaka. Z kolei gdyby nie było ocen dopuszczających ci uczniowie nie uzyskaliby promocji bez egzaminów poprawkowych. Ale, uwaga, czy większość z nich miałaby szansę je zdać? Skoro pod opieką nauczyciela nie dali rady, to podczas wakacji bez czyjejkolwiek pomocy byliby w stanie tego dokonać? Hipokryzja systemu, drwina w żywe oczy czy tyrania w czystej postaci jak z lekturami?! Raczej tyrania.

Wprowadzając nowe tematy, matematycy rozwiązują jeden, dwa przykłady na tablicy. Następnie na kolejnej lekcji jeszcze dwa lub trzy z udziałem uczniów. Zadając do domu ćwiczenia w ilości 4-10, mają nadzieję, że podopieczni załapią główne zasady tematu i pozytywnie napiszą kartkówkę czy sprawdzian. Jakież jest ich zaskoczenie, gdy 90% stanów klasowych popełnia błędy i niewielu uczniów ma piątki? Ale nie mają czasu wracać do zadań, bo program na to nie pozwala. Dla matematyków to wracanie do zaległości, dla uczniów to wciąż nowe rzeczy, gdyż nie zrozumieli tematu na pierwszych zajęciach lub zapomnieli istotę a zadań domowych nie odrobili, przepisali tylko od znajomych z wykorzystaniem klasowego forum na facebooku. Znajomi też skopiowali z błędami, nauczyciel tego nie sprawdził, bo nie było czasu, więc nawet ci przygotowani do kartkówki czy sprawdzianu byli przygotowani źle. Kwadratura koła.
Chodzi o wypracowanie takiego modelu kształcenia, aby matematyk zamieniał się niemal w kompilatora stosowanego w programowaniu. Jeśli 80% uczniów nie przejdzie testu, kompilator nie wykona symulacji programu, czyli jeśli nauczyciel nie nauczy konkretnych wartości, nie będzie mógł robić sprawdzianów i iść dalej z programem.
Obecnie jest tak, zarówno z językiem polskim jak i matematyką, że nauczyciel jako urzędnik rzuca hasłami w uczniów i zadaniami typu lektura czy matematyczne przykłady do rozwiązania i umywa ręce. Tłumaczenie nauczycieli mimo porażek całego systemu: „Ja solidnie wykładam i solidnie sprawdzam wiedzę uczniów” jest przesiąknięte fałszem. Anglista podobnie rzuca uczniom skserowany test na sprawdzianie, następnie w domu sprawdza go z kluczem z „podręcznika nauczyciela” bez refleksji i jeśli wyniki są słabe, cóż, „niech się uczniowie martwią”.
Szkoła przerzuca obowiązek uczenia się i przygotowywania do zajęć na ucznia a sama zadziera nosa, metaforycznie mówiąc: „Jaka to ja mądra i nowoczesna!”, odwracając się od ucznia.

Skoro 80-90% uczniów szkół średnich nie czyta lektur i nie potrafi samodzielnie w domu rozwiązać zadań z matematyki, których zasady rozwiązywania wyjaśniał nauczyciel, to nie oznacza, że są krnąbrni czy ograniczeni, a tak ich klasyfikuje i niemal stygmatyzuje system, stawiając jedynki i dopuszczające, ale z programami nauczania jest coś nie tak. Jeden z pionierów dydaktyki mówił kiedyś, że jeśli 10-15% uczniów nie zrozumie tematu lekcyjnego, to znaczy, że są zdemoralizowani, nie słuchali, żyją w innym świecie itd. Jednak gdy niemal 50% nie wykonuje poleceń i nie rozumie zadań, to znaczy, że nauczyciel jest zły, nieciekawie prowadzi zajęcia, używa niewłaściwych metod, nie nadaje się do zawodu itd.
Jeżeli 46% uczniów ma oceny poniżej dostatecznej z jakiegokolwiek przedmiotu, to oznacza, że 46% nauczycieli nie radzi sobie i nie potrafi nauczyć na ocenę wyższą niż dopuszczający? A może chcieliby nauczać i odnosić sukcesy, ale system im to uniemożliwia?
Pozory angielskiej elitarności?
Język angielski to zupełnie inna historia niż matematyka czy język polski. Można powiedzieć, że uczenie się tego przedmiotu postrzegane jest jako powiew nowoczesności formy i treści, choć tak nie jest. Przede wszystkim podręczniki do nauki języka angielskiego są wraz z ćwiczeniami najdroższe na rynku, bo kosztują co najmniej dwa razy tyle, ile podręczniki do języka ojczystego. Merytorycznie to proste komiksy wzbudzające zaufanie szatą graficzną, bo widać w nich oblicze świata i ludzi podobnych do uczniów. No i treści do przekazania jest o wiele mniej, nie trzeba czytać miesiącami w domu, aby potem na lekcji „palić się” ze wstydu, bo zapomniało się, jak ma na imię pies lub koń głównego bohatera.

Program nauczania języka angielskiego to nudy i gramatyka, gramatyka i nudy na pudy, a potem jeszcze raz gramatyka, która przewyższa poziomem wymagania uczniów w UK. Zamiast uczyć się mówić i pisać w języku obcym, uczniowie grzebią wciąż w tych samych problemach gramatycznych, do znudzenia.
Na każdym kolejnym poziomie nauczania to samo! Przeciętny uczeń, gdy chce coś powiedzieć po angielsku, zastanawia się, jakiego czasu użyć lub czy używa go dobrze? Na języku polskim uczniowie, Polacy i cudzoziemcy, posługują się góra setką wyrazów. Uczniowie uczą się angielskich słówek, których polskiego znaczenia nie rozumieją, nigdy ich nie używali. Uczeń jest teoretycznie przygotowywany do krasomówczych tyrad, podczas gdy tak naprawdę ma problemy z podstawową konwersacją o pogodzie.
Ten sam maturzysta, który nie jest w stanie napisać rozprawki złożonej co najmniej z 250 wyrazów po polsku, zdaje maturę z języka angielskiego. Ratują go testy wyboru czytania i słuchania. Gdyby oceniono tylko zadania otwarte, połowa maturzystów prawdopodobnie nie zdałaby, bo młodzież generalnie nie ma wiele do powiedzenia po polsku. Dlaczego nie ma? Ponieważ nikt ich tego nie uczy po polsku. Przez większość czasu w szkole średniej zgłębiają literaturę powstałą przed XX. wiekiem, a przecież żyją w XXI wieku, który szkoła totalnie ignoruje!
Wadą mentalną nauczania języka angielskiego jest indoktrynowanie uczniów kategoriami wartości zestawiającymi kulturę anglosaską z kulturą polską. Poznają tradycje i szczątkowo historię wielkiego mocarstwa kolonialnego, uzmysławiając sobie z każdym rokiem, że ten świat jest lepszy od świata, w którym żyją.
Czas, aby podręczniki do języka polskiego tłumaczono na język angielski i dawano uczniom do czytania polską kulturę po angielsku. Spotykając się w Anglii z rówieśnikami, Polacy nie potrafią opowiadać o Polsce, polskich obyczajach i tradycjach, historii, religii, szkole, ponieważ uczy się ich tych elementów kultury w wydaniu angielskim. To prowadzi do powstawania głębokiego kompleksu niższości w stosunku do kultury anglojęzycznej.
Na lekcjach z języka angielskiego wychowujemy i przygotowujemy uczniów do życia na emigracji. „Przyjeżdżają do Anglii i czują się bardziej angielscy niż polscy, wreszcie odnaleźli swój raj utracony, wyrwali się ze wsi do miasta.” Szybko wtapiają się w tłum, dostosowując do warunków. Nie mają pojęcia o tym, jak głęboka w świadomości Wyspiarzy jest klasowość. Mają tam spełniać role niewolników, niewykwalifikowanych robotników z kompleksami niższości. To przychodzi tym łatwiej, że na lekcjach języka polskiego i historii w Polsce uczy młode pokolenia w pierwszej kolejności narodowych wad.
Dobrze wykształcony Polak na emigracji dostrzega kwestie różnic kulturowych i nie czuje się gorszy niż obywatele Zachodniej Europy. Ale mijają lata, zanim pozbędzie się uległości wobec tej „nowocześniejszej od polskiej cywilizacji”. Jego awans społeczny napotyka na problemy „etniczne”, bo pochodzi z „dalekiego zacofanego Wschodu, gdzie żyją białe niedźwiedzie…” – tak kojarzy nas większość Anglików starszego i młodego pokolenia. Sposób nauczania języka tylko te kompleksy pogłębia. Czy szkoła w ogóle wie, po co uczy języków obcych?
Tyłem do szkoły
Uczniowie narzekają na obowiązek uczenia się słówek po angielsku, ale w efekcie znają ich o wiele więcej niż w języku ojczystym. W szkole średniej uczniowie latami nie obcują ze współczesną polszczyzną, zgłębiając staropolszczyznę…
Ucząc archaizmów martwego języka młodych i żądnych wiedzy Polaków, zgłębiając mity greckie, dzieła średniowiecza, problematykę „chłopów, panów, wójtów i plebanów”, pustej poezji dworskiego baroku czy oświecenia, obcego dzisiaj sztucznie napompowanego indywidualizmu XIX wieku nie robimy nic pożytecznego dla młodych pokoleń.
Tak naprawdę przez wiele lat szkoły średniej „wyganiamy polskiego ucznia” ze świata współczesnego z jego bagażem doświadczeń i tym, co miałby do powiedzenia, co widzi dokoła siebie i nie ma o tym z kim porozmawiać. Szkoła odwraca się więc plecami do ucznia, który coraz częściej osamotniony popada w depresję i nałogi.